środa, 3 maja 2017

Masca, czyli kolejne "must see" Teneryfy :)

O tym,że zobaczymy Mascę, wiedziałam od samego początku :) Nie przypuszczałam jednak,że dzięki zawziętości Marysi( ma to po mamie ;),uda nam się tam dotrzeć pieszo! 
Masca to malutka wioska, ukryta pośród wysokich gór Teno.  Jeszcze przed 50 laty ta miejscowość była zupełnie odcięta od świata, a mieszkańcy poruszali się tam na osiołkach! Dopiero jakieś 40 lat temu połączono ją drogą z Santiago del Teide. W samej Masce nie zabawiłyśmy zbyt długo.między innymi dlatego ,że poza Kościołem ,paroma restauracyjkami i lokalnymi sklepikami nic tam nie ma! Chyba,że liczyć tłumy turystów,którzy dojechali tam autami,żeby po drodze rozkoszować się widokami. Ja zdecydowanie bardziej polecam dotrzeć tam pieszo ( lub rowerem!) ,tak jak my to zrobiłyśmy! Widoki niezapomniane na szlaku Las Portleas-Masca, a i później łatwiej z rozpędu zejść Wąwozem Masca w dół do Plaży Playa de Masca :) Miejsca niezwykłego ze względu na swoje położenie :) Jest to malutka plaża ukryta pośród kolejnego "must see" Teneryfy, czyli Klifów Los Gigantes !

Widok na Mascę :)
Zacznijmy jednak od początku :) Z naszej plantacji bananów, udałyśmy się zielonym autobusem do Buenavista del Norte, a stamtąd minibusikiem do Las Portelas. Z Buenavista dojeżdżają również bezpośrednie autobusy do Masci, my jednak chcąc dotrzeć tam pieszo, wybrałyśmy inną opcję.
Znowu moją główną nawigacją  były Mapy Cz ( najlepsze mapy offlinowe z jakich do tej pory korzystałam)- to właśnie dzięki nim wiedziałam,że musimy wysiąść przy bibliotece publicznej przed centrum Las Portelas. Mówiąc wprost, sam szlak nr PR TF-59 zaczynał się w miejscu dość zapomnianym przez ludzi ;) Biorąc jeszcze pod uwagę fakt,że byłyśmy jedynymi pasażerkami w autobusie,w którym kierowca nie mówił po angielsku :P Mapy Cz były jedynym kierunkowskazem. Na telefonie pokazałam Panu ,gdzie ma się zatrzymać.

W kierunku Las Portelas :)




 Szlak rozpoczął się dość przyzwoicie, nie było ostro pod górę a droga zachwycała kolorami, bujną roślinnością i krajobrazami :) Jedyną uciążliwością była pogoda- zimno i mokro :) Marysia wraz ze swoją nową przyjaciółką- papużką Rożyczką z Loro Parku ;) dzielnie wspinała się pod górę.
Początek szlaku

Na szlaku było pusto. Dopiero przy pierwszym rozwidleniu dróg i zarazem punkcie widokowym, spotkałyśmy turystów :) Oczywiście niemieckich emerytów ;)




Tutaj spotkałyśmy pierwszych turystów ;)


Do pierwszego punktu widokowego, z którego mogłyśmy podziwiać Mascę, dotarłyśmy po jakiejś dobrej godzinie powolnego marszu :) Z tego miejsca, już tak naprawdę niecały kilometr został nam do samej Masci.

Pierwsze widoczki na osławioną Mascę

I punkt widokowy, szczególnie upodobany przez zmotoryzowanych turystów
Najpiękniejsze widoki rozpościerały się tuż za punktem widokowym! Wystarczyło zejść nieco niżej,żeby podziwiać prawdziwe cuda! :)

Takie widoczki , tylko dla lubiących chodzić :)


A tutaj już na dole w Masce ,wśród domów miejscowych



Sama Masca, nie zrobiła na nas większego wrażenia. Tak jak pisałam wcześniej,nie było tam nic poza rzeszą turystów ;) Z pewnością dla osób nie obcujących z naturą zbyt często, kawa z widokiem na góry, może być atrakcją. Według mnie jednak,być w Masce i nie zejść w dół wąwozem do plaży( 5km  fascynującej drogi), to prawdziwy grzech! ;)
Szlak wąwozem( uwaga nie jest oznakowany!) jest opisany jako średnio trudny i rzeczywiście miejscami taki był. Samo zejście zajęło nam jakieś 3-4h, mimo,że gdzie nie trzeba było schodzić wolno,to praktycznie zbiegałyśmy! Marysia koniecznie chciała wyprzedzać innych ;) Na drodze napotykałyśmy liczne przeszkody, może dlatego dla Marysi była to ogromna frajda. Wspinanie się po kamieniach,przeskakiwanie strumyczków, przeciskanie się pomiędzy górskimi szczelinami i przemarsz wąską półką skalną ( na szczęście z łańcuchami), może dostarczyć niezapomnianych wrażeń! Ku przestrodze zalecam ubranie odpowiedniego obuwia!!! Po drodze mijałyśmy turystów w tzw. lakierkach, którzy nie mogli przejść dalej,a zawrócić też za bardzo nie było jak ;) Znajomi,których spotkałyśmy w samolocie ,opowiadali nam,że przy łańcuchu jedna z Pań się poślizgnęła i dosłownie na nim zawisła.
Wąwóz przede wszystkim zachwyca widokami!Uważam,że wraz z Teide i Górami Anaga, to jedno z najpiękniejszych miejsc na Teneryfie :)

Początek drogi nie zapowiadał ,że się na niej zmęczymy ;)




Miejscami było jednak trudno! Ale dla takich widoków warto :)




 Im niżej schodziłyśmy, tym mocniej  było słychać szum oceanu ( uwielbiam ten dźwięk). Plaża była coraz bliżej :)

Widok na Ocean Atlantycki z plaży :) Niezapomniany :)

Na plaży postanowiłyśmy,że nie wracamy do góry ( było dość późno i istniało ryzyko,że nie dojdziemy na górę przed zmierzchem) i stateczkiem ( które odpływają z plaży co 30 minut) popłyniemy do Los Gigantos. Tym samym kolejną atrakcję Teneryfy "miałyśmy zaliczoną" :P

I oto cała plaża ;)


A tu już widok na Los Gigantes z stateczku

I miasteczko w całej swojej okazałości

 Po zaledwie 30 minutach , a może i krócej, byłyśmy w Los Gigantes. Po drodze mogłyśmy podziwiać zapierające dech w piersiach olbrzymie klify,które osiągają wysokość od 300 do 600 metrów! Samo miasteczko podobne do innych ;) Jedyne czym się wyróżniało,to restauracją z papugami- do której oczywiście Maryśka mnie zaciągnęła ;) Kolejny raz zmęczone, ale szczęśliwe wsiadłyśmy w zielony autobus w kierunku Los Silos ;)

O naszych przygodach na Teneryfie przeczytasz jeszcze : tutaj i tutaj :)


sobota, 18 marca 2017

Stopem na magiczne Teide

Gdyby ktoś się zastanawiał, skąd ostatnio w tytułach moich postów tyle "bajkowości i magii" , śpieszę donieść, że od jakiegoś czasu głównym pomysłodawcom tytułów jest MARYSIA :) To chyba wyjaśnia wszystko :P
O tym,że to właśnie w niedzielę będziemy próbowały zdobyć Teide wiedziałyśmy jeszcze na długo przed wyjazdem ;) Dlaczego? Z prostej przyczyny. Żeby wejść na sam szczyt,trzeba zadbać o pozwolenie, które należy zarezerwować z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Pozwolenie jest ważne tylko i wyłącznie w konkretnym dniu, w wyznaczonych godzinach. W sytuacji,gdy kolejka  Teleferico ( kolejka liniowa,którą w zaledwie 8 minut  z wysokości 2356 m n.p.m. dostaniemy się na górny taras widokowy 3555 m n.p.m. ) nie kursuje, pozwolenie przechodzi na kolejny dzień. Dokument ten jest bezpłatny, ważne jest tylko,aby zadbać o niego przed wyjazdem :) Rezerwacji możecie dokonać tutaj: Na szczyt Pico Del Teide.
Żeby zdążyć na jedyny w ciągu całego dnia  autobus linii 348 odjeżdżający w kierunku Teide, musiałyśmy wstać bardzo wcześnie. Z naszego Los Silos autobus do Puerta de La Cruz, skąd o 9 miałyśmy 348, odjeżdżał koło 7.30 ( jak pisałam w  poprzednim poście nie należy się zbytnio przyzwyczajać do konkretnych godzin odjazdów autobusów, szczególnie w mniejszych miejscowościach ;) Poranek był dość nerwowy, na szybko złapałam w rękę kanapkę dla Maryś i pobiegłyśmy w stronę bramy, która jak na złość nie chciała się otworzyć!!! Oznaczało to,że musiałam zostawić Maryśkę pod bramą i najszybciej jak się da( uwierzcie mi to był prawdziwy sprint :P) pobiegłam z powrotem do hotelu, poprosić o otworzenie bramy. Następnie biegiem na przystanek i zastanawianie się,czy autobus już odjechał czy też nie :P Żeby była jasność, kolejny bus miałyśmy za godzinę, co oznaczało,że nie zdążymy na 348 na Teide. Po kilku minutach z ciemności wyłonił się upragniony zielony autobus ;) Jednak tym razem nie miało być łatwo.
Po wejściu do autobusu próbowałam kupić dla nas bilety, gdyż skończyła nam się zakupiona w dzień przyjazdu karta BONUBUS ( karta pozwalająca na kilka przejazdów ,działająca na zasadzie prepaida o nominałach 15,25 lub 50 euro. Zawierająca w sobie zniżki na przejazdy). Niestety kierowca nie miał mi jak wydać reszty. Po kilku minutach debat praktycznie całego autobusu ( jeden Pan próbował się dorzucić,ale szybko zrezygnował :P, Kanaryjki z kolei udzielały mi żywo "złotych rad", niestety kompletnie nie wiedziałam o co im chodzi ;) co z nami zrobić , zostałyśmy z niego wyproszone!!!
Nawet nie pytajcie jaką miałam minę :P Chyba byłam w ciężkim szoku ;)
Nie zastanawiając się zbyt długo,podjęłam decyzję,że łapiemy stopa:) Maryś nie do końca była przekonana co do tego pomysłu,ale nie było innego wyjścia. Przyznam szczerze,że przed wyjazdem na Teneryfę, miałam z tyłu głowy, że być może będziemy musiały pomyśleć o alternatywnych środkach transportu . W pewnym stopniu nawet się na to przygotowałam, sięgając po rady Janka-  doświadczonego autostopowicza znanego z projektu ROK NA GAPĘ.
Sami zobaczcie ,co mi poradził : " Znaleźć drogę która prowadzi tam gdzie chcesz i wyciągnąć kciuka uśmiechając się...". Prawda, że wydaje się banalnie proste ? :P Tak też zrobiłam i do pracy z kciukiem zaciągnęłam również Maryś ;) Jakie było moje zdziwienie,gdy już po kilkunastu minutach stopowania zatrzymało się małe,czerwone auto z przesympatycznym kierowcą!!! :) Raquel jechała prosto do Puerta de la Cruz i postanowiła nas zabrać! :) Co to była za wspaniała podróż, dużo pozytywnej energii i śmiechu:)


Musiałam uwiecznić swój "pierwszy raz" ;)
Punktualnie o 9,wyruszyłyśmy  z Puerta de la Cruz. Autobus powoli wspinał się w górę do swojego końcowego przystanku- stacji Teleferico, pozwalając nam delektować się widokami ;) A było na co patrzeć ;) Metr po metrze mogłyśmy obserwować jak zmienia się pogoda i krajobraz. Z zielonej, mglistej i deszczowej części przejechałyśmy do czerwonej,pustynnej ,wietrznej i słonecznej góry :) 
Ponieważ jedyny powrotny autobus miałyśmy o 16, plan był taki,że kolejką jedziemy na górny taras La Rambleta i stamtąd wejdziemy na sam szczyt Szlakiem nr 10 Telesforo Bravo. Możliwe jest również wejście na sam szczyt pieszo z dołu :) Najpierw szlakiem nr 7, który zaczyna się przy szosie około 2 km za dolną stacją kolejki w kierunku El Portillo  do tarasu La Rambleta, a później wspomnianą już 10. Postanowiłam,że przyjemność wchodzenia z dołu na sam szczyt pozostawię sobie na moment, w którym Maryś będzie czerpała z tego taką samą radość jak ja { na razie muszę jej uczyć  miłości do gór ;) ale muszę przyznać,że jest bardzo dzielna i wspólne wspinanie się idzie nam coraz lepiej}.
Niestety wiatr bardzo szybko zweryfikował nasze plany. Gdy tylko dotarłyśmy na stację,okazało się,że kolejka z powodu silnego wiatru nie kursuje. Razem z innymi turystami,oczekiwałyśmy przez 2h na dobre wieści. Ostatecznie okazało się,że w tym dniu kolejka już nie ruszy na górę. Plusem z siedzenia na stacji, było to,że dogłębnie poznałyśmy legendę o Pico del Teide :)
Teide była świętą górą  Guaczanów- pierwszych znanych mieszkańców Wysp Kanaryjskich i siedzibą Bogów. Dla rdzennej ludności Teneryfy, była tym, czym Olimp ( dobrze znany nam z mitologii) dla starożytnych Greków. Wg legendy zły duch Guayota porwał Mageca (boga światła i słońca) i uwięził go pod wulkanem, pogrążając świat w ciemności. Guaczanowie błagali o pomoc najwyższego boga niebios- Achamana. Ten zlitował się nad nimi i zwyciężył Guayotę zatykając nim wylot krateru, uwalniwszy przed tym Mageca. Guaczanowie, aby nie dopuścić do uwolnienia Guayoty podczas erupcji wulkanu, palili wielkie ogniska, mające na celu odstraszenie go ;)
Bogatsze o wiedzę na temat wulkanu, wyruszyłyśmy na podbój płaskich szlaków położonych u podnóża Teide. Czy było warto? Na pewno :) Spacer w "huraganowym wietrze" i iście księżycowym krajobrazie zostawił niezapomniane wrażenia :) Zresztą zobaczcie sami ;) Autorką filmu jest Marysia :) 


Kosmiczny krajobraz :)



W oddali Teide
Zmęczone spacerem udałyśmy się na stację Teleferico na małą przekąskę :) Punkt 16 wyszłyśmy na przystanek autobusowy ( a właściwie to zostałyśmy wyproszone, gdyż stację już zamykano ;) i rozpoczęłyśmy oczekiwanie na zielonego busa ;) Spóźniał się na tyle długo,że w pewnym momencie zaczęłam mieć spore wątpliwości czy w ogóle przyjedzie ;) Na szczęście wreszcie dotarł na miejsce i zabrał nas do Puerto de la Cruz :)
Przechadzając się malowniczymi uliczkami tego portowego miasta, trafiłyśmy na wyśmienitą restaurację La Marea { Jak rozpoznać dobrą restaurację wg matki polki? Musi tam być sporo ludzi,obsługa musi być przyjaźnie nastawiona do klienta i dobrze jak ma pozytywną opinię w Trip Advisorze ;)}, gdzie poszłyśmy na późny obiad :) Muszę się przyznać,że jadłam tam najlepsze krewetki  w życiu :) A Maryśka dostała naprawdę niezłego kurczaka z grilla.
Na przystanek w kierunku Los Silos udałyśmy się ,gdy było już ciemno :) Kolejny,niesamowity dzień był za nami.
O Teneryfie przeczytasz jeszcze  : tu

niedziela, 12 marca 2017

Autobusem i stopem przez bajkową Teneryfę :)

Pomysł na Teneryfę narodził się w mojej głowie dzięki fascynacji Marysi wulkanami :) Marzeniem mojej córy było zobaczyć wulkan, a że Sycylia z majestatyczną Etną  wydawała się dość chłodna
w styczniu ;) wybór padł na najwyższy szczyt Hiszpanii, położony na Teneryfie- Teide :)
Nawet nie spodziewałam się,że ta wyspa  tak bardzo mnie zauroczy :)
Bezpośredni lot na Teneryfę miałyśmy z Warszawy-Ryanair i z Katowic- Wizzair. Tym razem wybrałyśmy Katowice, gdyż dni wylotu były dla nas odpowiedniejsze.
Południe Teneryfy( tam lądowałyśmy) przywitało nas gorącym słońcem, spaloną roślinnością
i pastelowymi kolorami :) Chwilami czułam się jak w pustynnych rejonach Maroka :) Obie z Marysią uwielbiamy zieleń, więc na swoje miejsce pobytu wybrałyśmy północną część wyspy, zupełnie inną od południa :) W przeciwieństwie do zatłoczonych kurortów południa, północne miasteczka takie jak Los Silos, leżące nieopodal Garachico czy nieco większe i bardziej turystyczne Puerto de la Cruz, to  raj dla osób chcących zobaczyć prawdziwe  kanaryjskie życie :)
Nocleg wybrałam w niewielkim hotelu usytuowanym na plantacji bananowców w Los Silos. Miejsce to urzekło mnie swoim niezwykłym położeniem. Z jednej strony miałyśmy zaledwie kilkaset metrów do wybrzeża Oceanu Atlantyckiego, z drugiej zaś, tyle samo metrów dzieliło nas od masywu górskiego zwanego  Parkiem  Wiejskim Teno .

Zgadnijcie co było na śniadanie? ;)

Śniadanie z widokiem na...
Najpopularniejszym środkiem transportu wśród turystów na Teneryfie są samochody osobowe.
W większych miastach praktycznie na każdym kroku są  wypożyczalnie samochodów i za względnie niewielką kwotę można wypożyczyć auto. Ja jednak postanowiłam poruszać się środkami komunikacji miejskiej. Zdecydowałam się na miejskie zielone autobusy ;) - TITSA-autobusy na Teneryfie, gdyż w żaden sposób nie chciałam ograniczać naszych wędrówek po szlakach, a jak wiadomo samochód zmuszałby nas do powrotu w to samo miejsce ;) Transport publiczny na tej wyspie jest dobrze zorganizowany,dodatkowo  poruszanie się autobusami można sobie ułatwić poprzez skorzystanie z aplikacji mobilnej GuaguAPP Tenerife. 
Aplikacja ta pokazuje między innymi dokładny czas odjazdu z naszego przystanku- przydaje się w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma rozkładu jazdy  na przystankach ;)
Titsa ma jednak trzy spore ograniczenia :
1. Jest stosunkowo droga i co najważniejsze dla mnie ( zbulwersowało mnie to całkowicie ;) nie ma żadnych zniżek dla dzieci powyżej 4 roku życia!!! Muszę przyznać,że było to dla mnie niemiłe zaskoczenie, szczególnie po Włoszech,gdzie dzieciaki do 12 roku życia jeżdżą za free...
2. W mniejszych miejscowościach autobusy jeżdżą rzadko- w Los Silos co godzinę, co zmusiło nas do łapania stopa :P Byłam jednak na to przygotowana ;)
3. Kierowcy i ogólnie Hiszpanie raczej nie mówią po angielsku ;) Koniecznym jest zabranie ze sobą rozmówek polsko-hiszpańskich( no chyba,że ktoś mówi w tym języku, co byłoby idealnym rozwiązaniem ;), choć i to nie zawsze pomaga;)
Mimo tych minusów ,uważam,że poruszanie się autobusami po Teneryfie, to ciekawe rozwiązanie :)
Fakt rzadkiego kursowania autobusów, sprawił,że do swojego hotelu dotarłyśmy dosyć późno.Niestety ,aby z lotniska południowego dotrzeć na  przeciwną część wyspy, musiałyśmy ją objechać naokoło ;)
Dotarcie po 21 na miejsce hotelu okazało się dla nas dość stresującym wydarzeniem. Przede wszystkim dlatego,że w okolicy było zupełnie ciemno.Nie byłam na to przygotowana. Brak latarki
i lamp na ulicach( co tu dużo gadać przyzwyczajona byłam do wygody), sprawił,że nie miałyśmy pojęcia w którą stronę iść do hotelu. Wokół góry,plantacje bananowców, przerażająca ciemność
i miliony gwiazd na niebie ( widok ten cieszył dopiero po odnalezieniu drogi do hotelu ;) Pierwszy raz od dawna poczułam strach...Marysia prawie się rozpłakała. Na domiar złego komunikacja telefoniczna z właścicielką hotelu była dość trudna ;) Na szczęście jakimś cudem udało nam się dogadać ( patrz wyżej : problemy z komunikacją w j. angielskim;)
Po parunastu minutach przyjechał po nas właściciel plantacji, byłyśmy już jednak pod bramą wjazdową ;)
Widok hotelu i tego w jaki sposób był urządzony( czułam się jak panienka żyjąca na prawdziwej plantacji bananów :P)  oraz pysznych  ,powitalnych bananów( zerwane prosto z drzewa smakują nieprawdopodobnie!) sprawił,że od razu zapomniałyśmy o stresie związanym z przyjazdem ;)

Chwila wytchnienia na werandzie ;)
 Nazajutrz postanowiłyśmy wybrać się pieszo do oddalonego o jakieś 5 km miasteczka Garachico. Jest to jedno z najstarszych miast Teneryfy, powstałe w XV wieku. Naznaczone zostało erupcją wulkanu w 1706 r., podczas której przez kilka tygodni spływająca do oceanu lawa zrównała niemal całe miasto z ziemią. Zostało ono odbudowane na zastygłej lawie, czemu zawdzięcza swój nieco wulkaniczny wygląd ( te czarne plaże naprawdę robią wrażenie ;)
Nim jednak tam dotarłyśmy, czekała nas niezwykła wędrówka wzdłuż wybrzeża :) Wzburzone fale oceanu nie tyle przerażały,co bawiły i zachwycały :) Plaża w Los Silos dała nam tylko przedsmak tego,co ujrzałyśmy będąc już nieopodal Garachico. Fale rozbijające się o skalne masywy były wręcz hipnotyzujące! Marysia siedziała zauroczona, powtarzając ,że nie wierzy,że to jest prawdziwe...Przedstawienia  " tańczących fontann", które dobrze pamiętałam z Wiednia czy
z Barcelony, są niczym przy widowisku jakie zgotowała nam natura :)


Plaża w Los Silos




Znalezisko z plaży z Los Silos :) Przyznacie,że robi wrażenie? ;)
Zapatrzona w widowisko w pobliżu Garachico ;)








 

Zdjęcia, które zrobiłam nie są w stanie nawet w najmniejszym stopniu oddać tego niesamowitego żywiołu, nieustannej walki krabów z falami, które z całych sił opierały się ,aby nie spaść ze skały...Będąc w Garchico musicie to zobaczyć!
Warto również wybrać się  do naturalnych basenów wodnych zwanych Caletonem.Te małe zatoczki otoczone są kamiennymi podestami wykutymi w zastygłej lawie :) Liczne drabinki znacznie ułatwiają zejście do wody, co sprawia,że miejsce to jest jedną z głównych atrakcji turystycznych latem :) Nam niestety nie było dane wykąpać się w oceanie :(
Zmęczone wyczerpującym spacerem (nie oszczędzałyśmy się i szłyśmy wzdłuż wybrzeża, gdzie 
o standardowe drogi było trudno :P, ale za to widziałyśmy mnóstwo przeróżnych jaszczurek ) udałyśmy się na posiłek prosto na główny plac miasta, zwany Plaza de la Libertad. Do tego skweru przylegają kościół Iglesia de Santa Ana na jego zachodnim boku, po przeciwnej stronie mieści się dawna posiadłość markiza Casa de los Marqueses de la Quinto Roja (pochodzi z końca XVI w, obecnie mieści się w nim hotel La Quinta Roja), tuż obok kościół Iglesia de Neustra Senora de los Angeles oraz dawny klasztor Convento de San Francisco, bezpośrednio do klasztoru przylega ratusz. Na południowym krańcu placu mieści się z kolei dawny pałac hrabiów – Palaco de los Condes de la Gomera (pochodzący z drugiej połowy XVII w.).
Posiłek serwowany oczywiście na świeżym powietrzu, w okolicy kilku symetrycznie posadzonych drzew :)Samo miasteczko jest bardzo urokliwe i warto przynajmniej jedno popołudnie poświęcić,aby poprzechadzać się jego uliczkami .
Ponieważ wciąż było mi mało, a miasteczko wydało się już całkowicie zwiedzone wzdłuż i wszerz , niezwykle się ucieszyłam,gdy dojrzałam szlak turystyczny prowadzący wprost z placu Plaza Juan González de la Torre do wulkanu Montana Chinyero ( gdyby ktoś miał ochotę to szlak TF43). Nie zastanawiałam się długo i po wstępnych oględzinach mapy zlokalizowanej przy placu ( nie miałam ze sobą żadnej  mapki,ale jak się okazało,nie była konieczna ;) ruszyłyśmy w drogę :) Oczywiście wejście na wulkan nie wchodziło w grę, przede wszystkim dlatego ,że było już po 16, poza tym Marysia nie miałaby siły na taką trasę, po tym,czego już dokonałyśmy w tym dniu :)
Postanowiłyśmy,że dotrzemy na pierwszy punkt widokowy tego szlaku- San Juan del Reparo. Droga wbrew pozorom była dość wymagająca, bo na zaledwie 2 km wspięłyśmy się 386 m ( chyba,że STRAVA coś źle pokazuje ;) pod górkę :) Wysiłek ten został nagrodzony pięknym widokiem na Garachico.


Zmęczone ale zadowolone udałyśmy się na przystanek autobusowy ,by stamtąd wyruszyć do naszego Los Silos. Wykończone  po dniu pełnym wrażeń, szybko zasnęłyśmy. Nazajutrz czekała nas wyprawa na upragniony wulkan!

Ps. Brak zdjęć z Garachico spowodowany jest niefortunnym zdarzeniem, które doprowadziło do wykasowania przez mnie wszystkich zdjęć z aparatu :P Musicie mi jednak uwierzyć na słowo, że to miejsce jest warte zobaczenia!
O Teneryfie przeczytasz jeszcze tu :) 

niedziela, 15 stycznia 2017

Muzea Watykańskie, Zatybrze na BIS! i pożegnanie z Rzymem :)

Ostatni cały dzień w Rzymie postanowiłyśmy przeznaczyć na zwiedzanie Muzeów Watykańskich :) Wybór tego akurat dnia nie był przypadkowy, gdyż w każdą ostatnią niedzielę miesiąca wstęp jest bezpłatny. Jedyny minus tej sytuacji jest taki,iż trzeba się nastać w kilkusetmetrowej kolejce i przyjść dość wcześnie,gdyż wstęp jest do 12.30 ( zaczynają wpuszczać o 9).
Na miejscu byłyśmy punkt 8 i w pierwszej chwili doznałyśmy lekkiego szoku na widok kolejki przed nami :P Postanowiłyśmy jednak być twarde i czekać na wejście :) { część osób stojących w kolejce się wyłamywała, głównie z powodu temperatury i prażącego słońca,które skutecznie zniechęcało do oczekiwania na wejście ;) }

Mapa po raz kolejny okazała się bezcenna :P

Po godzinie czekania w pełnym słońcu,każdego dopadnie głupawka ;)
Gdy tylko zaczęli wpuszczać, ku naszemu zaskoczeniu kolejka sprawnie przesuwała się do przodu :) Około godz. 10 byłyśmy już w środku ( 2 h stania to naprawdę niewiele :)
Decydując się na wejście do Muzeów Watykańskich, trzeba pamiętać ,że są to jedne z najważniejszych i najbogatszych muzeów na świecie! W samym budynku mieści się 20 muzeów mających łączną długość ponad 7 km! Oznacza to, że trzeba przygotować się na chodzenie! :)Koneserom sztuki odradzam pojawienie się tam latem i jeszcze na dokładkę na koniec miesiąca! Kontemplacja przy dosłownie "dzikim tłumie" nie jest możliwa! Warto jednak na chwilę zatrzymać się przy galerii obrazów Pinacoteca- znajdziemy tam obrazy takich mistrzów jak Giotta di Bondone, Caravaggia oraz Leonarda da Vinci. Dla osób ceniących sztukę, to miejsce jest obowiązkowe! Wrażenie również robią komnaty apartamentów papieży Aleksandra VI Borgii i Juliusza II (Sale Rafaela)- miejsce obowiązkowe dla fanów sagi o rodzinie Borgiów ;)










Wisieńkę na torcie stanowi Kaplica Sykstyńska! Miejsce naprawdę niezwykłe, w którym trzeba się zatrzymać na dłużej! Jestem przekonana,że osoby ,które tylko tam weszły dosłownie na minutę ( a część turystów właśnie tak robiła, jakby byli gonieni przez kogoś ;), nie miały okazji dostrzec prawdziwej wielkości tego arcydzieła! Na mnie największe wrażenie zrobiło  gigantyczne dzieło namalowane przez młodziutkiego wówczas Michała Anioła na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej. Co ciekawe, Michał Anioł nie chciał przyjąć tego zlecenia od Juliusza II, gdyż bardziej uważał się za rzeźbiarza niż malarza! Któż by przypuszczał, że ten obraz stworzony od niechcenia { Michał Anioł malował swoje freski leżąc na rusztowaniach, a farba spływała mu po twarzy. Podobno na zniecierpliwione pytania papieża, kiedy skończy odpowiadał : "Kiedy będę mógł!"} stanie się dziełem jego życia! Słynne freski ,namalowane na niebieskiej bazie ze złotymi gwiazdami, przedstawiają stworzenie świata. Dzieło to zawiera serię dziewięciu obrazów następujących po sobie w porządku chronologicznym od ołtarza głównego do ściany drzwi wejściowych. Te obrazy to:
1. "Oddzielenie światła od ciemności".
2. "Stworzenie słońca i księżyca".
3. "Stworzenie drzew i roślin".
4. "Stworzenie Adama".
5. "Stworzenie Ewy".
6. "Upadek Adama".
7. "Poświęcenie Noego".
8. " Potop".
9. "Opilstwo Noego". 
Powiem szczerze,że dawno żaden obraz nie zrobił na mnie takiego wrażenie,jak właśnie to "Stworzenie Świata" pędzla Michała Anioła. To niesamowite, gdy spogląda się do góry i ma wrażenie,że postacie namalowane na sklepieniu są trójwymiarowe i dosłownie wychodzą z tego sufitu! Johann Wolfgang Goethe napisał ,że "Kto nie widział Kaplicy Sykstyńskiej, ten nie może mieć pojęcia do czego zdolny jest tylko jeden człowiek, Michał Anioł" i podpisuję się po tym obiema rękami ;) Na uwagę zasługuje również stworzony ponad 20 lat później fresk Michała Anioła na ścianie ołtarza głównego "Sąd Ostateczny ". Obraz ten nawiązuje do Apokalipsy Św. Jana, oczywiście centralną postacią jest zstępujący ponownie na ziemię Chrystus-Sędzia, któremu towarzyszą m.in. św. Piotr z kluczami do bram raju, św. Bartłomiej trzymający nóż i skórę (będącą podobizną samego artysty) oraz św. Wawrzyniec z rusztem. Co ciekawe Jezus jest tu przedstawiony nie jako bezstronny sędzia ,a jako groźny młodzieniec o apollińskiej urodzie. Miało to na celu nawiązanie to sztuki antyku, która w połączeniu z sztuką chrześcijańską,była jednym z postulatów sztuki renesansowej :) Dzieło to zbulwersowało ówczesnych dostojników kościelnych nie tylko z uwagi na panującą na tym fresku nagość,ale również ze względu na scenę kopulującego Minosa o twarzy Baggia-największego krytyka fresku Michała Anioła z Św. Katarzyną ;) Oczywiście jeden z uczniów Michała Anioła otrzymał zadanie domalowania szat Katarzynie i przemalowanie Minosa/ Baggia, tak aby nie był rozpoznawalny ;) Malarz ten  nazwany później "majtkarzem" miał również za zadanie domalować przepaski nagim postaciom na obrazie Michała Anioła. Chętnych do poszerzenia swojej wiedzy na temat Michała Anioła i jego dzieł zachęcam do odsłuchania audycji z Drugiego Programu Polskiego Radia:  Audycja o wielkiej złośliwości Michała Anioła .
Po lekkim odświeżeniu w hotelu,postanowiłyśmy się udać na obiad na Zatybrze. Pewnie już o tym wspominałam,ale powtórzę jeszcze raz: jeśli chcecie zjeść dobrze i tanio, jedzcie tylko tam,gdzie jadają mieszkańcy! My wybrałyśmy na obiad knajpkę w samym sercu Trasvetere- Carlo Menta z charakterystycznym zielonym starym samochodem przed wejściem ;) Nie wiem, czy to wino które tam serwowali miały znaczący wpływ na odczucia mojego podniebienia, ale pasty z owocami morza jeszcze nigdzie tak dobrej nie jadłam!!! Gorąco polecam! :)
Na Zatybrzu zostałyśmy już do wieczora, siedząc na  głównym placu,popijając piwko ( Maryś wsuwała lody ;) i wsłuchując się w koncert lokalnego zespołu muzycznego! Klimat Zatybrza, tych ludzi,gwaru,zabawy i spokoju sprawił ,że czułam się cudownie! To właśnie to miejsce polecam na wieczorne piwo/ wino z przyjaciółmi:) Tam poczujecie prawdziwe Włochy!
Niestety nasza przygoda z Rzymem powoli dobiegała końca! :) Na Zatybrze jeszcze wrócę,obiecałam to sobie! :)
Dla tych,którzy chcą dowiedzieć się więcej o cudownym Zatybrzu i naszych wrażeniach z Rzymu, odsyłam do poprzednich postów: