niedziela, 12 marca 2017

Autobusem i stopem przez bajkową Teneryfę :)

Pomysł na Teneryfę narodził się w mojej głowie dzięki fascynacji Marysi wulkanami :) Marzeniem mojej córy było zobaczyć wulkan, a że Sycylia z majestatyczną Etną  wydawała się dość chłodna
w styczniu ;) wybór padł na najwyższy szczyt Hiszpanii, położony na Teneryfie- Teide :)
Nawet nie spodziewałam się,że ta wyspa  tak bardzo mnie zauroczy :)
Bezpośredni lot na Teneryfę miałyśmy z Warszawy-Ryanair i z Katowic- Wizzair. Tym razem wybrałyśmy Katowice, gdyż dni wylotu były dla nas odpowiedniejsze.
Południe Teneryfy( tam lądowałyśmy) przywitało nas gorącym słońcem, spaloną roślinnością
i pastelowymi kolorami :) Chwilami czułam się jak w pustynnych rejonach Maroka :) Obie z Marysią uwielbiamy zieleń, więc na swoje miejsce pobytu wybrałyśmy północną część wyspy, zupełnie inną od południa :) W przeciwieństwie do zatłoczonych kurortów południa, północne miasteczka takie jak Los Silos, leżące nieopodal Garachico czy nieco większe i bardziej turystyczne Puerto de la Cruz, to  raj dla osób chcących zobaczyć prawdziwe  kanaryjskie życie :)
Nocleg wybrałam w niewielkim hotelu usytuowanym na plantacji bananowców w Los Silos. Miejsce to urzekło mnie swoim niezwykłym położeniem. Z jednej strony miałyśmy zaledwie kilkaset metrów do wybrzeża Oceanu Atlantyckiego, z drugiej zaś, tyle samo metrów dzieliło nas od masywu górskiego zwanego  Parkiem  Wiejskim Teno .

Zgadnijcie co było na śniadanie? ;)

Śniadanie z widokiem na...
Najpopularniejszym środkiem transportu wśród turystów na Teneryfie są samochody osobowe.
W większych miastach praktycznie na każdym kroku są  wypożyczalnie samochodów i za względnie niewielką kwotę można wypożyczyć auto. Ja jednak postanowiłam poruszać się środkami komunikacji miejskiej. Zdecydowałam się na miejskie zielone autobusy ;) - TITSA-autobusy na Teneryfie, gdyż w żaden sposób nie chciałam ograniczać naszych wędrówek po szlakach, a jak wiadomo samochód zmuszałby nas do powrotu w to samo miejsce ;) Transport publiczny na tej wyspie jest dobrze zorganizowany,dodatkowo  poruszanie się autobusami można sobie ułatwić poprzez skorzystanie z aplikacji mobilnej GuaguAPP Tenerife. 
Aplikacja ta pokazuje między innymi dokładny czas odjazdu z naszego przystanku- przydaje się w mniejszych miejscowościach, gdzie nie ma rozkładu jazdy  na przystankach ;)
Titsa ma jednak trzy spore ograniczenia :
1. Jest stosunkowo droga i co najważniejsze dla mnie ( zbulwersowało mnie to całkowicie ;) nie ma żadnych zniżek dla dzieci powyżej 4 roku życia!!! Muszę przyznać,że było to dla mnie niemiłe zaskoczenie, szczególnie po Włoszech,gdzie dzieciaki do 12 roku życia jeżdżą za free...
2. W mniejszych miejscowościach autobusy jeżdżą rzadko- w Los Silos co godzinę, co zmusiło nas do łapania stopa :P Byłam jednak na to przygotowana ;)
3. Kierowcy i ogólnie Hiszpanie raczej nie mówią po angielsku ;) Koniecznym jest zabranie ze sobą rozmówek polsko-hiszpańskich( no chyba,że ktoś mówi w tym języku, co byłoby idealnym rozwiązaniem ;), choć i to nie zawsze pomaga;)
Mimo tych minusów ,uważam,że poruszanie się autobusami po Teneryfie, to ciekawe rozwiązanie :)
Fakt rzadkiego kursowania autobusów, sprawił,że do swojego hotelu dotarłyśmy dosyć późno.Niestety ,aby z lotniska południowego dotrzeć na  przeciwną część wyspy, musiałyśmy ją objechać naokoło ;)
Dotarcie po 21 na miejsce hotelu okazało się dla nas dość stresującym wydarzeniem. Przede wszystkim dlatego,że w okolicy było zupełnie ciemno.Nie byłam na to przygotowana. Brak latarki
i lamp na ulicach( co tu dużo gadać przyzwyczajona byłam do wygody), sprawił,że nie miałyśmy pojęcia w którą stronę iść do hotelu. Wokół góry,plantacje bananowców, przerażająca ciemność
i miliony gwiazd na niebie ( widok ten cieszył dopiero po odnalezieniu drogi do hotelu ;) Pierwszy raz od dawna poczułam strach...Marysia prawie się rozpłakała. Na domiar złego komunikacja telefoniczna z właścicielką hotelu była dość trudna ;) Na szczęście jakimś cudem udało nam się dogadać ( patrz wyżej : problemy z komunikacją w j. angielskim;)
Po parunastu minutach przyjechał po nas właściciel plantacji, byłyśmy już jednak pod bramą wjazdową ;)
Widok hotelu i tego w jaki sposób był urządzony( czułam się jak panienka żyjąca na prawdziwej plantacji bananów :P)  oraz pysznych  ,powitalnych bananów( zerwane prosto z drzewa smakują nieprawdopodobnie!) sprawił,że od razu zapomniałyśmy o stresie związanym z przyjazdem ;)

Chwila wytchnienia na werandzie ;)
 Nazajutrz postanowiłyśmy wybrać się pieszo do oddalonego o jakieś 5 km miasteczka Garachico. Jest to jedno z najstarszych miast Teneryfy, powstałe w XV wieku. Naznaczone zostało erupcją wulkanu w 1706 r., podczas której przez kilka tygodni spływająca do oceanu lawa zrównała niemal całe miasto z ziemią. Zostało ono odbudowane na zastygłej lawie, czemu zawdzięcza swój nieco wulkaniczny wygląd ( te czarne plaże naprawdę robią wrażenie ;)
Nim jednak tam dotarłyśmy, czekała nas niezwykła wędrówka wzdłuż wybrzeża :) Wzburzone fale oceanu nie tyle przerażały,co bawiły i zachwycały :) Plaża w Los Silos dała nam tylko przedsmak tego,co ujrzałyśmy będąc już nieopodal Garachico. Fale rozbijające się o skalne masywy były wręcz hipnotyzujące! Marysia siedziała zauroczona, powtarzając ,że nie wierzy,że to jest prawdziwe...Przedstawienia  " tańczących fontann", które dobrze pamiętałam z Wiednia czy
z Barcelony, są niczym przy widowisku jakie zgotowała nam natura :)


Plaża w Los Silos




Znalezisko z plaży z Los Silos :) Przyznacie,że robi wrażenie? ;)
Zapatrzona w widowisko w pobliżu Garachico ;)








 

Zdjęcia, które zrobiłam nie są w stanie nawet w najmniejszym stopniu oddać tego niesamowitego żywiołu, nieustannej walki krabów z falami, które z całych sił opierały się ,aby nie spaść ze skały...Będąc w Garchico musicie to zobaczyć!
Warto również wybrać się  do naturalnych basenów wodnych zwanych Caletonem.Te małe zatoczki otoczone są kamiennymi podestami wykutymi w zastygłej lawie :) Liczne drabinki znacznie ułatwiają zejście do wody, co sprawia,że miejsce to jest jedną z głównych atrakcji turystycznych latem :) Nam niestety nie było dane wykąpać się w oceanie :(
Zmęczone wyczerpującym spacerem (nie oszczędzałyśmy się i szłyśmy wzdłuż wybrzeża, gdzie 
o standardowe drogi było trudno :P, ale za to widziałyśmy mnóstwo przeróżnych jaszczurek ) udałyśmy się na posiłek prosto na główny plac miasta, zwany Plaza de la Libertad. Do tego skweru przylegają kościół Iglesia de Santa Ana na jego zachodnim boku, po przeciwnej stronie mieści się dawna posiadłość markiza Casa de los Marqueses de la Quinto Roja (pochodzi z końca XVI w, obecnie mieści się w nim hotel La Quinta Roja), tuż obok kościół Iglesia de Neustra Senora de los Angeles oraz dawny klasztor Convento de San Francisco, bezpośrednio do klasztoru przylega ratusz. Na południowym krańcu placu mieści się z kolei dawny pałac hrabiów – Palaco de los Condes de la Gomera (pochodzący z drugiej połowy XVII w.).
Posiłek serwowany oczywiście na świeżym powietrzu, w okolicy kilku symetrycznie posadzonych drzew :)Samo miasteczko jest bardzo urokliwe i warto przynajmniej jedno popołudnie poświęcić,aby poprzechadzać się jego uliczkami .
Ponieważ wciąż było mi mało, a miasteczko wydało się już całkowicie zwiedzone wzdłuż i wszerz , niezwykle się ucieszyłam,gdy dojrzałam szlak turystyczny prowadzący wprost z placu Plaza Juan González de la Torre do wulkanu Montana Chinyero ( gdyby ktoś miał ochotę to szlak TF43). Nie zastanawiałam się długo i po wstępnych oględzinach mapy zlokalizowanej przy placu ( nie miałam ze sobą żadnej  mapki,ale jak się okazało,nie była konieczna ;) ruszyłyśmy w drogę :) Oczywiście wejście na wulkan nie wchodziło w grę, przede wszystkim dlatego ,że było już po 16, poza tym Marysia nie miałaby siły na taką trasę, po tym,czego już dokonałyśmy w tym dniu :)
Postanowiłyśmy,że dotrzemy na pierwszy punkt widokowy tego szlaku- San Juan del Reparo. Droga wbrew pozorom była dość wymagająca, bo na zaledwie 2 km wspięłyśmy się 386 m ( chyba,że STRAVA coś źle pokazuje ;) pod górkę :) Wysiłek ten został nagrodzony pięknym widokiem na Garachico.


Zmęczone ale zadowolone udałyśmy się na przystanek autobusowy ,by stamtąd wyruszyć do naszego Los Silos. Wykończone  po dniu pełnym wrażeń, szybko zasnęłyśmy. Nazajutrz czekała nas wyprawa na upragniony wulkan!

Ps. Brak zdjęć z Garachico spowodowany jest niefortunnym zdarzeniem, które doprowadziło do wykasowania przez mnie wszystkich zdjęć z aparatu :P Musicie mi jednak uwierzyć na słowo, że to miejsce jest warte zobaczenia!
O Teneryfie przeczytasz jeszcze tu :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz