sobota, 24 września 2016

Agadir, czyli o tym jak pierwszy raz przekroczyłam bramy Afryki :)

Afryka to było moje ( i wciąż jest) wielkie marzenie od zawsze, a właściwie od momentu , w którym rozpoczęłam oglądanie programu "Pieprz i Wanilia". Miałam około sześciu lat,kiedy po raz pierwszy ujrzałam na antenie Elżbietę Dzikowską i Tony'ego Halika. Dokumenty przez nich kręcone zrobiły wtedy na mnie tak ogromne wrażenie, że do dziś pamiętam niektóre sceny i dialogi!
Nie wiedziałam jeszcze wtedy czym jest podróżowanie( nic dziwnego zresztą, bo był rok 1990 i Polska dopiero otwierała się na inne kraje ;)) i jak wiele radości może dawać :) Wiedziałam jednak, że muszę kiedyś pojechać do Afryki. W Marysi fascynację do podróżowania zaszczepiłam dzięki czytaniu książek z serii "Nela. Mała reporterka" :) ( Nelu czekamy na kolejne części ;). Obecnie jest tak,że jeśli jadę gdzieś bez Marysi, słychać w jej głosie zawód i konkretne pytania o to,co będę zwiedzać! Wychowuję sobie najlepszą towarzyszkę podróży!
Swoją przygodę z czarnym lądem rozpoczęłam od Maroka .

Po zaledwie pięciu godzinach lotu, zimną  Warszawę ( była druga połowa lutego), zamieniłyśmy na ciepły i egzotyczny Agadir. Po wyjściu z samolotu pierwszą rzeczą ,która nas zaskoczyła był deszcz!
Kurort ten znany jest z tego, że jest tam pond 300 słonecznych dni w roku, stąd tak duże zdziwienie,że akurat trafiłyśmy na deszczową pogodę ( na szczęście tylko jeden dzień był taki!)
Kolejny szok przeżyłam w drodze z lotniska do hotelu. Zaledwie 40 minut jazdy autokarem wywołało wiele emocji, przede wszystkim ze względu na styl jazdy Marokańczyków. Ciągłe trąbienie na innych kierowców, rozpędzone motorynki wyprzedzające podróżujących  na osiołkach i ludzie przechodzący przez ulice w niewyznaczonych miejscach, to tylko mały przedsmak tego,co może tam przeżyć europejski kierowca ;) Droga ta również pokazała nam tę inną,nieturystyczną część Agadiru...Rozlatujące się, niedokończone budynki,malutkie,odrapane sklepiki i po prostu biedę.
Ponad 10 km piaszczystej plaży i fale Oceanu Atlantyckiego szybko pozwalają nam zapomnieć o widokach zaledwie sprzed kilkudziesięciu minut. Zgłodniałe wrażeń ruszamy plażą i częściowo przepiękną promenadą w stronę Góry Kasbah. Jest to jedyne miejsce w całym Agadirze, w którym po trzęsieniu ziemi w 1960 r.( całe miasto zostało zniszczone i odbudowane na nowo) ostały się resztki murów dawnej mediny.

Na wzgórzu widoczny  jest napis w języku arabskim ( pięknie podświetlony w nocy): 
Bóg- Król- Ojczyzna

Nie udaje nam się dojść nawet do portu rybackiego, gdyż szybko zaczyna się ściemniać. Dalsze zwiedzanie Agadiru zostawiamy sobie na kolejny dzień. Tymczasem udajemy się na kolację, którą rozpoczynamy od tradycyjnej marokańskiej herbaty,czyli zielonej herbaty  z listkami mięty i naprawdę dużą ilością cukru( tego sobie tutaj nie żałują ;))

Napój ten jest niezwykle orzeźwiający i pyszny! Dodatkowo należy pamiętać o tym,że picie tej herbaty ściśle wiąże się z gościnnością. Nie wypada Marokańczykowi jej odmówić , a gdy nas nią częstuje należy wypić co najmniej trzy czarki :) Po kolacji szybko zasypiamy.
Swój pierwszy poranek w Królestwie Maroka rozpoczynam od biegu promenadą. Chcę zobaczyć jak Agadir budzi się do życia.
Na promenadzie jest wielu miejscowych, biegające w hidżabach  kobiety i  spacerujący mężczyźni ;) Poranny deptak w moim odczuciu jest zupełnie innym miejscem, niż ten,który możemy zobaczyć  kilka godzin później.Nie ma jeszcze licznych w godzinach popołudniowych sprzedawców, którzy nachalnie, przekrzykując się wzajemnie, namawiają do dokonania zakupów właśnie u nich. Brakuje głośnych turystów, w zamian za to mijam milczące  kobiety w czarnych burkach.
Widok ten robi na mnie niesamowite wrażenie, powiedziałabym,że wręcz złowrogie. Całą sobą czuję,że jestem w zupełnie innej kulturze. Innej jednak nie oznacza nieprzyjaznej ,o czym przekonuje się chwilę później. Gdy na jednym z głównych placów dostrzegam tłum miejscowych i scenę z której sympatyczny instruktor prowadzi aerobik,nie zastanawiam się zbyt długo i przyłączam się do ćwiczących ;)

Szczęśliwie wybieram dobrą stronę, bo dopiero po chwili orientuje się,że panie i panowie ćwiczą osobno. Od mężczyzn oddziela nas co prawda tylko symboliczny sznurek, jednak nie mam czelności go przekraczać ;) Moja osoba wzbudza miłe zainteresowanie. Bez trudu udaje mi się poprosić jedną z pań o wykonanie pamiątkowego zdjęcia :) I to za darmo! ;) Piszę o tym, gdyż w Maroko panuje zwyczaj płacenia za wszystko. Za zrobienie sobie zdjęcia z wielbłądem,kozą na drzewie,za posprzątany pokój  a nawet za pokazanie drogi( najtaniej pytać o drogę policjantów, możecie być pewni,że nie zażądają żadnego napiwku- przetestowałyśmy to:) !Wiedza ta jednak, nie zawsze chroni przed "marokańskim naciągactwem", niestety sama się o tym przekonałam ( o czym  w kolejnym poście https://matkapolkanatripie.blogspot.com/2016/09/jak-nie-dac-sie-naciagnac-w-maroku.html ).
Nie warto jednak żałować kilku dirhamów ( waluta Maroka) dla pokojówek, które zarabiają naprawdę niewiele. W nagrodę spotkają nas takie cuda ;)

Zmęczona i pełna wrażeń docieram do hotelu. Mam już plan wycieczki na ten dzień , który podczas śniadania komunikuje mamie i Maryś :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz