poniedziałek, 24 października 2016

Miejsca pełne magii- rowerowo Szlakiem Orlich Gniazd

Malownicze pagórki porośnięte lasem, białe skałki i pełne magii ruiny zamków- oto krajobraz Jury Krakowsko-Częstochowskiej.
Ten niezwykły zakątek Polski odwiedziłam pierwszy raz dopiero  w czerwcu tego roku! Mam wrażenie,że na lekcjach geografii i historii, zbyt mało uwagi poświeciliśmy temu miejscu ,a przecież to kolebka naszej kultury.

Ogrodzieniec

Na szczęście luki z wczesnej edukacji można również nadrabiać po trzydziestce, co postanawiam zrobić i przy okazji wyjazdu służbowego do Chorzowa, na jeden dzień wpadam na Jurę :)
Z racji tego,że wyprawa jest  przy okazji delegacji, Maryś tym razem zostaje w domu. Mając zaledwie jeden dzień na odwiedzenie Szlaku Orlich Gniazd wybieram jako środek transportu rower! Według mnie to najlepszy sposób na poznanie tej malowniczej krainy:) Jurajski szlak rowerowy liczy 181 km. Swój początek ma Krakowie, a koniec w Częstochowie. Szczegóły na temat przebiegu szlaku znajdziesz tutaj: JURAJSKI SZLAK ROWEROWY. 
Jeden dzień to zdecydowanie za mało,żeby pokonać cały powyższy szlak rowerowy( nawet dla wprawnego rowerzysty), szczególnie jeśli chce się mieć czas na delektowanie widokami :) W związku z powyższym, wybieram trasę krótszą :) W ciągu jednego dnia udaje mi się pokonać 100 km szlakami zarówno rowerowymi,jak i pieszymi( przebieg trasy znajdziesz tutaj: TRASA NA KOLE -JURA). Szczerze powiedziawszy sama nie porwałabym się na trasę mieszaną, jadąc w jakieś miejsce pierwszy raz. Tym razem mam jednak przewodnika z tych okolic, którego orientacji w terenie w pełni ufam ;)
Wycieczkę rozpoczynamy koło 9 rano w Dąbrowie  Górniczej i pierwszym punktem na naszej trasie jest Polska Sahara, czyli Pustynia Błędowska. Wstyd się przyznać, ale nawet nie wiedziałam,że mamy w Polsce największą w Europie pustynię, liczącą około 34 km! Podobno dawniej na "polskiej Saharze" zdarzało się nawet zjawisko fatamorgany. Legenda głosi, że pustynia ta powstała z piasku
 rozsypanego przez diabła, który chciał zasypać olkuską kopalnię srebra. Małymi krokami zaczynamy  wkraczać w świat magii tego regionu :)
Miejsce to powinien odwiedzić każdy , kto zachwyca się osobliwościami krajobrazu naszego kontynentu :) W końcu w środku Europy mamy najprawdziwszą małą pustynię :) Co prawda nie przemierzymy jej na wielbłądach, a na koniach ( pomarańczowym szlakiem jeździeckim- Transjurajski Szlak Konny), ale i tak można odnieść wrażenie, że się zwiedza jakąś egzotyczną krainę. To tutaj właśnie, w okolicach gminy Klucze,była kręcona ekranizacja powieści B. Prusa " Faraon". Zainteresowanych tym niezwykłym miejscem odsyłam tutaj : http://pustynia-bledowska.eu/



Z pustyni kierujemy się prosto na Podzamcze :) Trasa nie należy do najłatwiejszych, ze względu na liczne piaski ( szerokie opony w rowerze bardzo się przydały ) i wzniesienia ( dobrze,że mamy tyle pagórków na Pomorzu :P)  ale z pewnością jest jedną z najpiękniejszych :)



Gdzieś pomiędzy Chechłem a Ryczowem

Pierwsza skałka na trasie!








Byłam  tak zaaferowana zjazdami, że gdyby nie mój przewodnik, nawet nie zauważyłabym pierwszej skałki na trasie ;)
Drugi przystanek przed nami- Zamek Ogrodzieniec w Podzamczu.Promienie słońca, odbijające się od wapiennych skałek, sprawiają ,że czuję się jakbym była w bajce :) Zamek ten jest jednym z największych i najlepiej zachowanych zamków na Jurze, nie można go zatem pominąć na swoim planie zwiedzania! Historia tego zamczyska sięga XIV wieku i z pewnością jest niezwykle bogata :) Jego kolejni właściciele niejednokrotnie zapisywali się na kartach historii. Nawet Jan Kochanowski wzmiankował w jednym ze swoich wierszy o tym miejscu ( za pewno miał na to wpływ fakt, że jeden z gospodarzy zamku- Mikołaj Firlej, był przyjacielem Jana ). Mnie szczególnie zainteresowała historia Stanisława Warszyckiego, który był właścicielem zamku w połowie XVII wieku. W podaniach ludowych Warszycki przetrwał jako uosobienie diabła. Legendy głoszą,że był okrutny nie tylko wobec swoich poddanych,ale również kolejnych żon. Jedną z nich, za niewierność, zamurował żywcem !
Więcej na temat niezwykłej historii tego miejsca znajdziecie tutaj: http://www.zamkipolskie.com/ogro/ogro.html
Jako,że mamy dosyć napięty grafik, nie udaje nam się wejść do środka. Do czego gorąco zachęcam! Informacje na temat zwiedzania zamku tutaj http://www.zamek-ogrodzieniec.pl/o-nas/zamek.




Widok na Skałkę Wielbłąd

Po dłuższym odpoczynku, ruszamy dalej w kierunku zamku Morsko  :) Pierwszą atrakcją na tym odcinku trasy  jest niesamowity Okiennik Wielki. To jeden z najpiękniejszych ogródków wspinaczkowych na całej Jurze. Z tymi 30 metrowymi skałkami związanych jest wiele legend i historyjek. Jedna z nich podaje, że to właśnie tutaj jurajski Janosik, czyli rozbójnik Malarski, ukrył część swoich skarbów :)


Ja co prawda skarbu nie znajduje, ale na moment tracę z oczu mojego przewodnika i wraz z rowerem wspinam się na szczyt jednej ze skałek ( nie było to łatwe ;) Spotykam tam przemiłą mamę z córą, które właśnie w tym miejscu urządziły sobie piknik! :) Jak dla mnie rewelacja! :)



Zamek Morsko, to kolejny przystanek na naszym szlaku i przerwa na bezalkoholowe piwo: P ( wyjątkowo niesmaczne w tym miejscu;) Z racji tego,że zamek ten jest usytuowany  na terenie ośrodka wypoczynkowego, postanawiam sobie odpuścić bliższe zwiedzanie ;) Wolę zachować siły na dalszą drogę, która jak się chwilę później okazuje jest dla mnie najtrudniejszym odcinkiem na całej trasie :) Zainteresowanych tym miejscem odsyłam do stronki: http://zamki.res.pl/morsko.htm
Z Morska ruszamy prosto na Bobolice. Część trasy pokonujemy czerwonym szlakiem pieszym i tutaj zaczynają się dla mnie "schody" ;) Najpierw trudny technicznie, szczególnie dla bojaźliwego i bez umiejętności technicznych rowerzysty ( a Ci co mnie znają, wiedzą,że mtb to zdecydowanie nie moja bajka ;) zjazd , a potem naprawdę spory podjazd ! Co prawda nie docieramy do Góry Zborów ( 462 m n.p.m.), ale kręcimy się na podobnych wysokościach- albo tak mi się wydaje;) W każdym razie, jest ciężko i nie podjeżdżam:( Pierwszy raz schodzę i pcham rower pod górę. Mój przewodnik pokonuje wzniesienie na rowerze, co zostaje uwieńczone oklaskami przez napotkanych po drodze turystów :) Chyba rzeczywiście jest to trudny podjazd :)

Najpierw problemy ze zjazdem :P

Podjazdu nie sfotografowano, bo przewodnik był hen,hen na przedzie ;)

To jeszcze nie koniec atrakcji na tym odcinku. Zaczynają się piaski i to rodem z pustyni ;) W tym miejscu bardzo mocno odczułam brak umiejętności sprawnego wypinania się z pedałów SPD. Ilość upadków, które zaliczyłam na tym odcinku ,przebiła wszystkie moje wywrotki w dotychczasowym rowerowym życiu  ( a ostatnimi czasy kręcę po kilka tysięcy km rocznie , więc możecie sobie wyobrazić ile tego było :P) Z Jury wracam niczym Anastasia Steele  z 50 twarzy Greya' a :P Na moich pośladkach,tylko  gdzieniegdzie prześwituje biała skóra ;)
Trudy trasy zostają jednak wynagrodzone przez niesamowity widok, którego dostarcza mi Zamek Bobolice. Zamek ten został zrekonstruowany, co znacznie wpłynęło na jego atrakcyjność :) Dziś możemy podziwiać w całej okazałości jego piękno i wielkość . Możemy również tam przenocować, gdyż zamek jest połączony z kompleksem hotelowym : http://www.zamekbobolice.pl/

Zamek Bobolice


Z wzgórza na którym usytuowany jest Zamek Bobolice, można podziwiać ruiny Zamku Mirów - i to właśnie tam udajemy się na dłuższą przerwę :) Zamki te często nazywane są bliźniaczymi, być może spowodowane jest to legendą,która je łączy. Dawno temu właścicielami owych zamków byli dwaj bracia bliźniacy. Podobno tak bardzo się kochali i lubili spędzać ze sobą czas,że zbudowali podziemny tunel łączący oba miejsca. Była to nie tylko przestrzeń ich wspólnych spotkań, ale również skarbnica bogactw, które posiadali. Miejsca tego, przed poszukiwaczami skarbów pilnowała znana obu braciom czarownica. Zapewne bracia dalej żyliby  w zgodzie, gdyby nie to,że właściciel Bobolic z jednej z wypraw wojennych przywiózł pannę z wysokiego rodu, w której zakochał się bez pamięci. Niestety jego brata również dosięgła strzała amora i zapałał równie ogromnym uczuciem do tejże niewiasty ;) Brat szybko się spostrzegł,co jest na rzeczy ( podobno miłości ukryć się nie da:P) i postanowił ukryć przed bratem swoją wybrankę. Odtąd jej miejscem było tajemne przejście, a drogi do niego strzegła czarownica. Właściciel Bobolic zapomniał jednak o tym, że czarownica co noc udawała się na Łysą Górę na Sabat Czarownic i zostawiała niewiastę samą . Jego brat postanowił to wykorzystać i co noc udawał się do białogłowej, która w końcu również się w nim zakochała. Niestety, pewnego dnia zazdrosny brat nakrył parę w miłosnym uścisku i w ataku szału ugodził swojego brata śmiertelnie . W tej samej chwili,gdy miecz zatopił się w sercu właściciela Mirowa, na bratobójcę z nieba spadł piorun i raził go śmiertelnie. Sprawczyni całego zamieszania pozostała w przejściu i podobno do dziś pilnuje jej czarownica i jej stary pies . Nocą zaś, gdy czarownica wylatuje na sabat, białogłowa pojawia się na zamkowej wieży i patrzy w dal...

Zapatrzona na wiodki JA ;)

W okolicach Mirowa

I sam Mirów
Mirów to mój ostatni zamek na Jurze  w tym dniu. Głodni ruszamy do Złotego Potoku ,podobno na najlepszego pstrąga na Jurze :) Mimo przejechanych km ,nie czuję zmęczenia :) Żałuję tylko, że tak niewiele czasu mogłam spędzić na tym magicznym szlaku. Orle Gniazda ,to kolejne miejsce ,które wpisuję na listę "MUSISZ TAM WRÓCIĆ!" :)

niedziela, 16 października 2016

Jeden dzień w Czerwonym Mieście- Marakesz

Marakesz to miasto budzące skrajne emocje. U jednych wywołuje zachwyt, dla innych jest zbyt ciasne,hałaśliwe i śmierdzące( w sensie dosłownym :P). Pewne jest jednak to,że będąc w Maroku trzeba to miasto odwiedzić!
Z Agadiru do Marakeszu mamy 252 km, które pokonujemy autostradą A7. Muszę przyznać ,że jak dotychczas jest to jedna z najpiękniejszych autostrad po jakich się poruszałam :) Swoją wyjątkowość  zawdzięcza temu, że od Agadiru ,aż po Marakesz ciągnie się wzdłuż Atlasu Wysokiego. W tym paśmie górskim, na południe od Marakeszu znajduje się najwyższy szczyt Afryki Północnej Dżabal Tubkal ( 4167 m n.p.m ).
Nasz pierwszy przystanek w drodze do Czerwonego Miasta to Sus, położony pomiędzy Sawirą
a Agadirem. Jest to jedno z nielicznych miejsc na świecie, gdzie występuje około 21 milionów drzewek arganowych, z których wytwarza się płynne złoto Maroka,czyli dobrze znany nam olejek arganowy. Sus to również jedno z niewielu miejsc, gdzie możemy spotkać kozy na drzewach.



Najprawdopodobniej te, które my widziałyśmy były tresowane ;) Jednakże w miejscach , gdzie spotkamy tradycyjnych Berberów, widok kóz na drzewach nie jest niczym nadzwyczajnym. Kozy marokańskie odżywiają się liśćmi i owocami drzewka arganowego.Pień tej rośliny jest często sękaty
i skręcony, co znacznie ułatwia tym zwierzętom wspinanie się na szczyt :) Same pestki, z których wytwarza się olej arganowy są trudne do otworzenia, więc w miejscach, gdzie jest on wyrabiany tradycyjnie, robi się go właśnie z pestek nadtrawionych i wydalonych przez  kozy:) Zainteresowanych tradycyjną metodą wytwarzania tego olejku, zachęcam do zajrzenia tutaj: Olej arganowy.
Dla nas widok kóz na drzewie jest dość niecodzienny,więc cykamy sobie kilka pamiątkowych fotek :)Ja na pamiątkę zostaje również "naznaczona" przez jedną z kóz :P Biorę to jednak za dobrą monetę i powtarzam sobie,że tak jak w przypadku "naznaczenia" przez ptaszka, z pewnością przyniesie mi to szczęście ;)

Po około 3h drogi docieramy do Czerwonego Miasta, które swoją nazwę zawdzięcza czerwonym murom miejskim oraz zabudowie, której głównym materiałem budulcowym jest czerwona glina. Legenda głosi,że w czasie, gdy w sercu miasta wznoszono meczet Kutubijja, kraj opanowany był straszną wojną. Krew poległych w walkach wsiąkła w mury, domy i drogi miasta...stąd jego rdzawo-czerwony kolor.


Meczet Kutubijja


Swoją przygodę z Marakeszem rozpoczynamy od spaceru po Ogrodach Majorelle. Znane są one przede wszystkim z tego,że miejsce to ukochał ( tak bardzo,że są tam rozrzucone jego prochy) jeden z najbardziej znanych projektantów w świecie mody- Yves Saint Laurent.
Rzeczywiście ogród ten ma coś w sobie magicznego :) Może dlatego,że przechadzamy się urokliwymi alejkami wśród rzadkich gatunków roślin ( szczególnie dużo jest tutaj kaktusów), a może dlatego, że  zachwyca niezwykłymi kolorami. Dominującą barwą jest tutaj niebieski, często łączony
z cytrynową żółcią. Robi to naprawdę niesamowite wrażenie:)







Ten kaktus za nami nosi nazwę "PUFA TEŚCIOWEJ" Ciekawe czemu ? :P




Następnym punktem na naszej mapie Marakeszu jest Pałac Bahia, co oznacza "Świetność". Pałac pod koniec XIX wieku zaprojektował niewolnik mulaja (sułatana) Hasana. Posiadłość ta należała do Wielkiego Wezyra Si Mussy. Do poczekalni, będącego przepięknym czworobocznym atrium, prowadzi droga otoczona drzewkami pomarańczowymi. To tylko nieznaczna część z 8 ha ogrodów otaczających Bahię.





Z atrium przechodzimy do do sali audiencyjnej, która zachwyca wspaniałym cedrowym sufitem, sztukaterią i ceramiką. Co ciekawe wewnątrz tej komnaty znajduje się dobudowany już przez francuzów kominek.


Następnie zostajemy oprowadzone po komnatach i sypialniach żon wezyra i jego konkubin. Same wnętrza są do siebie dość podobne, różnią się tylko wielkością. Przewodnik wytłumaczył nam,że im większe i piękniejsze pomieszczenie, tym właścicielka komnaty była dla wezyra ważniejsza. Szczerze powiedziawszy wnętrze pałacu nie zrobiło na mnie tak dużego wrażenia, jak historie, które miały w nim miejsce....ale o tym,może innym razem ;)
Wąskimi uliczkami kierujemy się w stronę suku. Idę z duszą na ramieniu, bo wciąż mijają nas pędzące skutery lub motorowery ;) Kurczowo trzymam Marysię za ramiona, bo już się nauczyłam,że do marokańskich kierowców należy mieć szczególnie ograniczone zaufanie ;)



Po kilkunastu minutach spaceru trafiamy na Plac Dżeema el Fna, na którym znajduje się największy w Maroku suk :)  Ilość stoisk z kolorowymi pantoflami, skórami, strojami,przyprawami, naczyniami, kamyczkami, wszelkiego rodzaju świecidełkami, medykamentami a nawet magicznymi proszkami przyprawia o zawrót głowy :) To miejsce jest nie tylko ogromnym targowiskiem, ale również miejscem ,w którym Marokańczycy spotykają się poplotkować a wieczorami posłuchać opowiadaczy baśni. Dla turystów również przewidziano wiele atrakcji : występy tancerzy w tradycyjnych strojach( szkoda tylko,że w adidasach: P), zaklinaczy węży i treserów małp. Na każdym kroku jesteśmy zaczepiani to przez mężczyzn, to przez kobiety, które usilnie próbują zrobić nam tatuaż na dłoni
z hnu :) Nauczone w języku arabskim "la szukram"- nie dziękuję, powtarzamy jak zdartą płytę ;) Wyrażenia " Lacha huja", oznaczającego "Zgoda bracie" nie udaje nam się użyć podczas tej wizyty na suku :) 



Szkoda mi małpek na smyczy, ale Marysia nalega i robi sobie z nimi zdjęcie ;) Najpierw oczywiście trzeba utargować odpowiednią cenę :P
Na mnie największe wrażenie robi sok z marokańskich pomarańczy! Czegoś tak dobrego jeszcze nie piłam! Każdy ,kto będzie na suku w Marakeszu musi spróbować soku i lokalnych przysmaków :) Naprawdę jest tam w czym wybierać :)


Plac Dżeema el Fna szybko mnie męczy...Nie przepadam za tłumami i gwarem, więc szybko uciekamy z tego miejsca. Z pewnością warto tu przyjechać, bo wbrew pozorom, jest to przede wszystkim miejsce codziennych spotkań Marokańczyków i to właśnie tutaj można zaobserwować 
i poznać ich kulturę bliżej . Klimat tego suku najlepiej oddaje poniższy filmik nakręcony przez moją mamę :)



sobota, 8 października 2016

Plaża Legzira- odludne miejsce ,w którym można się zakochać...

Pamiętacie to niesamowite uczucie, kiedy spełnia się jedno z Waszych marzeń? Ten zachwyt i poczucie spełnienia? Ja tak pierwszy raz poczułam się na Plaży Legzira, magicznym miejscu ,oddalonym od Agadiru o zaledwie 150 km. Dopiero tam,poczułam,że jestem w Afryce.


Nim jednak o tej wciąż jeszcze pustej plaży, opowiem Wam o drodze do niej,która również była niezwykła. Zaraz po śniadaniu , wyruszyłyśmy  samochodami terenowymi w stronę Małej Sahary. Szczęśliwie zajęłyśmy  z Maryśką dwa ostatnie miejsca  w tzw. bagażniku ;) , co zaowocowało niezwykłymi wrażeniami podczas drogi przez pustynię ;) Po drodze do Sahary Zachodniej, zatrzymaliśmy  się przy jednej z dzikich, berberyjskich wiosek rybackich. Miejsce to nie tylko zachwyca swoim niezwykłym krajobrazem, ale również faktem,że w opuszczonych skalnych grotach mieszkają  rybacy.


Jako osoba niezwykle ciekawska, postanowiłam zapytać się jednego z rybaków, czy mogę wejść do jego domu.

Mimo,że ja mówię łamanym angielskim,a on łamanym francuskim udaje nam się porozumieć ;)
Mój "nowy znajomy" z radością oprowadza mnie po swoim królestwie i pokazuje swój sprzęt do pracy:) Wędki,płetwy i skafander do nurkowania.Ucinamy sobie krótką pogawędkę ,z której wynika,że rybak mieszka tutaj przez dwadzieścia dni w miesiącu. Berber urzeka mnie swoim uśmiechem i tym,że powtarza za mną polskie słowa( mam nawyk mówienia do siebie :P).
W podziękowaniu za mile spędzony czas ,zostawiam mu kilkanaście dirhamów :)



Z wioski rybackiej ,ruszamy prosto  na Małą Saharę :) Z ust przewodnika wynika,że trasa ma prowadzić trasą rajdu Paryż - Dakar,ale szczerze powiedziawszy wydaje mi się ona mało "hardcorowa" ;) Zresztą zobaczcie sami :) Uwaga: śmiech Marysi jest proporcjonalny do intensywności wstrząsów ,im dziecko się bardziej śmieje,tym bardziej trzęsie :P






Wspaniałe widoki, z jednej strony Atlantyk, z drugiej bezkresne piaski, rekompensują brak adrenaliny podczas jazdy :P
Opuszczamy Małą Saharę i ruszamy w stronę Tiznitu. To miasteczko założone w 1882 r. słynie przede wszystkim z wyrobów srebrnej biżuterii berberyjskiej.Na miejscu urzekają nas liczne stragany z świeżymi przyprawami, wystawionymi w plastikowych miskach( ja takich używam do prania :P)
i owocami oraz piękne  Berberyjki, które zachwycają hidżabami we wszystkich kolorach tęczy. To,co odróżnia Arabkę od Berberyjki,to właśnie kolor stroju.Te pierwsze ubierają się w kolorach ziemi,dlatego tak często można spotkać je w czarnych strojach, te drugie zaś wybierają kolorowe szaty.


Kolejną rzeczą, która charakteryzuje Berberyjkę jest biżuteria:) Kobiety wywodzące się z tego górsko -pustynnego ludu lubują się w wyrobach ze srebra.Wybór akurat tego metalu szlachetnego nie jest przypadkowy.Materiał ten symbolizuje czystość i zgodnie z wierzeniami przechowuje magiczne właściwości.
Motywem często powtarzającym się w ozdobach przez nich noszonych jest Khmisa, czyli ręka Fatimy. Dosłownie w języku arabskim Khmisa oznacza "pięć". Symbol ten po raz pierwszy pojawia się w ikonografii żydowskiej na terenie Syrii. Do krajów Maghrebu przenoszą go Kartagińczycy i tak już pozostaje. Koran oficjalnie zabrania amuletów, jednak należy pamiętać o tym,że Berberowie przyjęli islam pod naporem kultury arabskiej. Co za tym idzie, ich wersja islamu znacznie się różni od tej klasycznie praktykowanej wersji. Lud ten większą wagę przykłada do prawa plemiennego i sił natury ,niż do reguł obowiązujących w Koranie. Obrządki ich są ściśle powiązane z światem przyrody i kultem przodków.
Ręka Fatimy, której nazwa pochodzi od córki proroka Mahometa- Fatimy Zahry, symbolizuje przyjaźń, otwartość,przebaczenie i oddanie w ręce Boga. Ta magiczna dłoń ma również chronić przed złym urokiem i demonami oraz przynosić zdrowie i błogosławieństwo.

Jak pisałam wcześniej, Tiznit uznawane jest za stolicę srebra, w związku z czym udajemy się do sklepiku, właśnie po zakup wyrobów z tego kruszcu ;)W sklepie zostajemy powitani przez uśmiechniętego właściciela, który w skrócie przedstawia nam historię miasta i zachęca do przymierzania i oglądania biżuterii.





Zaopatrzone w kilka srebrnych pamiątek ruszamy dalej :) Po godzinie drogi jesteśmy już na jednej z najpiękniejszych plaż Maroka- plaży Legzira. Znana jest  ona z charakterystycznych form skalnych i dwóch Czerwonych Łuków. Niestety w ostatnim czasie jeden z nich runął na skutek ciągłego podmywania przez fale oceanu:( Naszą uwagę przykuwa kolorowy hotelik,jedyny w tym miejscu.Mimo,że na plaży jest miejsce na nocleg, świeci ona pustkami :) Dzięki temu jest jeszcze bardziej urokliwa :)



Zanim rozpoczniemy naszą drogę do Czerwonych Łuków, oddalonych o jakieś 30 minut drogi od hotelu, zatrzymujemy się na tradycyjny marokański posiłek.


Otrzymujemy przepyszną rybę z warzywami, podaną w tradycyjnym marokańskim naczyniu- tadżinie. Co ciekawe ,potrawy przygotowywane w tym glinianym naczyniu również noszą nazwę tadżinu :) Na deser dostajemy pomarańcze z cynamonem. Na samą myśl o marokańskich pomarańczach cieknie mi ślinka :P
Pełne energii wyruszamy ku  głównej atrakcji plaży -Czerwonym Łukom :)
Nie możemy się oprzeć ciepłym falom oceanu i pełne radochy wbiegamy do wody :)


Plaża usiana jest licznymi,ostrymi kamieniami, więc buty są obowiązkowe ;) Chyba,że ktoś ma ochotę na masaż stóp :P Po drodze mijamy bajkowy domek z gliny( bynajmniej tak wygląda), na dziko rozbitych rastafarian i Pana zażywającego kąpieli słonecznych.



Na horyzoncie widać już pierwszy Łuk i niezwykłe formy skalne zatopione w Oceanie:)






Wszystkie jesteśmy oczarowane, choć Marysia trochę narzeka na kamienie :P
Dalej przemierzamy plażę, wsłuchując się w fale oceanu. Jest prawie pusto...
Ze smutkiem opuszczam plażę Legzira, miejsce w którym pierwszy raz poczułam jak smakuje spełnione marzenie :) Miejsce, w którym się zakochałam ...Na pewno jeszcze tam wrócę...